Mój marokański wojaż przerwałam ostatnim razem na osiołkach i mercedesach z Marakeszu. Tak się złożyło, że kolejnym miastem w planie było to, na które czekałam najbardziej. Chyba najsłynniejsze miasto Maroka, a zaryzykowałabym nawet, że i całej Afryki. Romantyczna, rozsławiona kultowym filmem i urokiem Bogarta Casablanca. Przygotowałam aparat i czekałam z niecierpliwością. A czego się doczekałam? Cóż, widowiskowej architektury meczetu Hassana II, pierwszego tramwaju w Casablance i talerza rarytasów z dna morza. Rozczarowana taką małą ilością powalających obiektów w afrykańskim mieście zakochanych, uchwyciłam kilka kadrów i wróciłam do autokaru, aby ruszyć w dalszą podróż.
Stolica - Rabat. Sądziłam, że, jak większość stolic, będzie to miasto bardziej przereklamowane niż urokliwe. Jednak i tym razem moja ocena okazała się raczej błędna. Labirynt biało-niebieskich uliczek oczarował mój obiektyw, a szerokie aleje przy pałacu królewskim (jednym z czterdziestu zresztą) przywodziły na myśl Pola Elizejskie.
I ostatni punkt dzisiejszego wpisu, czyli Meknes. Jedyne miasto, w którym dorwałam stragan z pocztówkami, które nie kipiały kiczem na wszystkie strony świata (oczywiście zakupy odłożyłam na później i w efekcie musiałam się zadowolić tęczowymi napisami i ramkami z delfinów). Względny spokój panujący w tym miejscu kończył się równocześnie z wejściem na targ. Tysiące straganów z tradycyjnymi wdziankami, chińszczyzną albo suszonymi daktylami i ramadanowymi ciasteczkami oraz miliardy szalonej klienteli tratującej wszystkich wokół skutecznie nakłoniły mnie do wyjścia.
Także, podsumowując, w dzisiejszym rzucie na taśmę Rabat, Meknes i jakieś dwie marności z Casablanki. Ech, nadal czuję zawód. I ponownie gratuluję dobrnięcia do końca wszystkim wytrwałym ;)
Jeszcze będzie jedna porcja, ale nie wiem kiedy, bo flickr mi zaczął ciotować.